Rodzicom ciężko chorej dwuletniej Lilki Sokołów Podlaski pewnie do tej pory kojarzyłby się tylko z wędlinami, a do miasta, które leży 400 km od ich domu na Śląsku nigdy by zapewne nie zawitali. Ale mieli "pecha", że stali się obiektem zainteresowania sokołowskiej lekarki, która pisząc w Internecie dniem i nocą komentarze, zamieniła ich życie w piekło...
Początek ta dość skomplikowana sprawa miała 22 grudnia 2013 r.. Gdy wszyscy zaprzątnięci byli już bożonarodzeniową krzątaniną, pani Monika trafiła na porodówkę katowickiego Szpitala Zakonu Bonifratrów.
Całe życie w szpitalu
Przez całą ciążę regularnie przeprowadzane badania nie dawały powodów do zmartwień. Pani Monika to zdrowa, wysportowana kobieta, jest instruktorką fitness, do tego sędziuje mecze siatkarskie. Jej życiowy partner, pan Arkadiusz, zajmuje się biznesem. Na oddziale szpitalnym wykonano badania, początkowo nie działo się nic niepokojącego. Później, zdaniem rodziców, doszło do nieprawidłowości, w wyniku których ich dziecko dusiło się 1,5 godziny w łonie matki. Lilka ostatecznie urodziła się przez cesarskie cięcie, z silnym niedotlenieniem, była reanimowana. Natychmiast trafiła do Centrum Zdrowia Dziecka w Katowicach. Od dwóch lat żyje dzięki aparaturze medycznej.
Rodzice wytoczyli szpitalowi, w którym odbywał się poród, sprawę w sądzie, domagają się w sumie 2,5 mln zł odszkodowania dla Lilki i jej mamy. Wspierają ich ludzie, których dotknęła podobna tragedia. Szpital zarzuty odpiera. Twierdzi, że dziecko było w złym stanie z powodu infekcji paciorkowcowej w łonie matki. W sądzie są pozwy innych rodziców, którzy czują się przez tenże szpital poszkodowani.
Rodzice Lilki prawie codziennie odwiedzają córeczkę w szpitalu. Te, pełne czułości wizyty, relacjonują na Facebooku, śledzi je blisko 65 tys. osób. Założyli też fundację, która wspiera chore dzieci. Ale nie ukrywają, jak trudno im jest w tej sytuacji. - Kiedy od Lilci wychodzę, kiedy patrzę na nią, wiem, że to może być ostatnie spotkanie. Ciężko było mi przebrać się za Mikołaja w grudniu. Opadłem z sił, dobrze, że Monika była przy mnie. Serce mi pękało, gdy zobaczyłem Lilcię. Wtedy poczułem, że ona nigdy tego nie zobaczy, nie poczuje, nie pobawi się, nie wystraszy się Mikołaja. Ciężko jest, zwłaszcza, gdy patrzy się na zdrowych rówieśników naszej córeczki - mówi pan Arek.
Położna o ojcu: tępak
Kto myśli, że rodzice Lilki wyczerpali swój limit nieszczęść, jest w błędzie. Pani Monika i pan Arek stanęli oko w oko z jeszcze jednym wyzwaniem: muszą mierzyć się z falą internetowego hejtu, która w nich uderzyła. Zaczęło się od incydentu z początku 2015 r. Jedna z położnych z katowickiego szpitala nazwała na Facebooku ojca Lilki "tępakiem". Ten opisał to na Facebooku i umieścił zdjęcie kobiety, dostępne na jej profilu. - Z jakiego powodu obca mi kobieta zieje nienawiścią, jadem i obraża? My im zaufaliśmy, jak się skończyło to wiecie, a teraz nas nazywają tępakami - skarżył się. Internauci nie ukrywali oburzenia zachowaniem położnej, niektórzy użyli nieparlamentarnych określeń.
Oliwy do ognia dolała majowa publikacja dziennika "Fakt". Gazeta - wykorzystując nagranie - opisała, jak trzy położne ze Szpitala Bonifratrów w Katowicach z pogardą traktują pacjentki i rodzące się dzieci. O zbliżającym się właśnie porodzie mówiły: "łeb na wychodzie". - Gdy się ich słucha, uszy więdną, a policzki pąsowieją ze wstydu! - alarmował "Fakt". - To taki nasz żargon - tłumaczyła jedna z położnych. Szpital zareagował błyskawicznie: tego samego dnia wszystkie trzy kobiety straciły pracę. Była wśród nich i ta, która ojca Lilki nazwała tępakiem.
- Do dziś pozostaje dla mnie tajemnicą, jakiego przestępstwa dopuścił się p. Arkadiusz w związku ze sprawą położnej? - podkreśla pani Agnieszka, obserwująca to, co dzieje się wokół rodziców Lilki. - Czy położna nazwała go "tępakiem"? Tak. Czy każdy mógł zobaczyć na jej profilu zdjęcia jej i jej dzieci? Odpowiedź ponownie brzmi: tak. Czy położna skorzystała ze swojego prawa do zawiadomienia organów ścigania o groźbach karalnych skierowanych przez komentujących pod jej adresem? Z tego co mogłam przeczytać - tak, dokonała zgłoszenia, któremu jednak nie nadano biegu.
Ale na Facebooku błyskawicznie powstała grupa, którą można nazwać komitetem obrony położnych. Osoby udzielające się na nim z wyjątkową siłą i zajadłością zaczęły atakować rodziców Lilki.
Tam spotkali się LUDZIE?
24 sierpnia 2015 r. na profilu, na którym szkalowani są rodziców Lilki pojawił się wpis: "Miejsce, gdzie spotkali się LUDZIE". Owi "ludzie" już dwa dni później ojca dziewczynki nazwali "baranem". Facebook zaczął kipieć od rozmaitych określeń uwłaczających godności rodziców. "Hiacynty" - bo tak określają się aktywiści z profilu, nie mieli hamulców w szukaniu przyczyn stanu zdrowia Lilki. Winni byli rodzice: matka, bo miała "kloakę w kroku" i ojciec, który "korzystał z usług prostytutek". "Hiacynty" ostro zaatakowały też prowadzoną przez rodziców Lilki fundację. Zarzucały jej nieprawidłowości finansowe, szukały rzekomo nieistniejącego sprzętu, sugerowały, że to sposób rodziców na wygodne życie. - Nikt nie zwracał się do fundacji z żadnymi zapytaniami, nie domagał się wyjaśnienia wątpliwości. Gdyby to zrobił, z pewnością uzyskałby takie informacje - mówi pani Monika, prezes fundacji. - Działamy zgodnie z przepisami, tylko ktoś na siłę nie chce tego dostrzec, a z uporem maniaka niszczy naszą działalność - dodaje.
Wśród "Hiacynt" ogromną aktywnością wykazuje się lekarka z Sokołowa Podlaskiego, zajmująca kierownicze stanowisko w tamtejszym SP ZOZ. 20 sierpnia 2015 r., pisząc pod nazwiskiem, tak uzasadniła swoje działania wobec rodziców Lilki: "Nie ma innego wyjścia, bo "kat" udaje ofiarę" licząc na zaćmienie umysłowe innych ludzi. (...) Będę z wami walczyć i nie ustąpię ani centymetra ziemi ponieważ już wiem dokąd zmierzacie w swoich manipulacjach "najwspanialsi rodzice Polski". Macie screeny i materiały. Ja również. Macie czas i energię. Ja również. Macie finanse na opłacanie innych? Ja również. Macie prawników? Ja mam lepszych. Macie media? Ja również będę je miała, wystarczy szepnąć im słówko. Macie zapał? Ja mam imperatyw. Macie przyjaciół i znajomych? Moi są twardsi. Chcecie wojny? Będziecie ją mieli. (…) Rozumiecie szuje?".
26 sierpnia pani doktor napisała: "Niech walą głowami w mur, zobaczymy co twardsze. Ich łby czy ściana. W każdym razie nie mają powodów do optymizmu i wiele jeszcze przed nimi nieprzewidywanych na chwilę obecną zwrotów akcji. (…). jeśli nie przestaną dłubać, to będą mieli na karkach ludzi gorszych (stosując ich gradację) ode mnie. Ja mam litość, ale ci po których wyciągają łapy i zaczynają im grzebać w życiorysach nie". Dzień później stwierdziła m.in.: "Mam wszystkie pisma wysłane przez ich przydupasów, wiem o wszystkich skargach, wiem co się dzieje w katowickiej prokuraturze i wiem kto im pomagał u mnie w mieście".
Szokujące statystyki
Ani rodzice Lilki, ani ich przyjaciel z Warszawy, pan Łukasz, nie mają wątpliwości: to sokołowska lekarka jest głównym motorem napędowym spirali nienawiści, jaka nakręciła się wokół rodziców Lilki. - Weszła z brudnymi butami do ich życia. Pojawiła się znikąd - na kilka dni przed atakiem w Internecie zaczęła śledzić aktywność internetową Arka i Moniki - mówi pan Łukasz. - Założyła 7 stron na temat Arka i Moniki, dodatkowo opisuje wymyślone przestępstwa i uczynki na swoich 2 blogach. Napisała ok. 520 postów o "przestępczej" działalności, często spędzając na tym wiele godzin. Stworzyła 40 fikcyjnych "trolli" facebookowych, aby te strony uaktywnić i rozreklamować. Użyła w komentarzach 60 różnych pseudonimów w fikcyjnych rozmowach o nas, mających tworzyć wrażenie zainteresowania osób trzecich oraz ponad 100 różnych pseudonimów w komentarzach pisanych przez bramki proxy lub sieć TOR. Napisała o Monice i Arku na FB i innych stronach ponad 12 tysięcy różnych komentarzy. A wszystko to zrobiła w 300 dni - wylicza.
Pan Łukasz stworzył bloga, na którym opisuje działania lekarki, używając jej nazwiska, a działania wobec rodziców Lilki nazywa wprost: to przestępstwa. Dlaczego zdecydował się na tak radykalne kroki? - Jakim psychopatą trzeba być, żeby nie mieć swojego życia i zajmować się czyimś, ingerować i nękać, rozsyłać poniżające kłamliwe wiadomości? - pyta. Zwraca też uwagę na bierną postawę przełożonych pani doktor z SP ZOZ i części instytucji, które w tej sytuacji powinny zareagować.
Prywatna sprawa?
Na początku tego roku pan Łukasz wysłał do dyrektor SPZOZ w Sokołowie pismo, w którym pytał czy 4 stycznia 2016 r. o godzinie. 11.39 pani doktor miała dyżur w placówce? A jeśli tak, to czy regulamin pracy umożliwia korzystanie w tym czasie z Internetu w prywatnych sprawach? Załączył do niego kopię wpisu lekarki z tejże godziny, zaczynającego się od słów "Jestem diabłem w białym kitlu"... Pytał też, co pani dyrektor wie o nękaniu rodziców Lilki, jego samego oraz jego żony. Odpowiedź przyszła 3 tygodnie później, z siedleckiej kancelarii prawnej, obsługujących sokołowski szpital. Radca prawny wyraził w nim ubolewanie, że istnieje jakikolwiek konflikt i poradził, by - jeśli doszło do złamania prawa - rozstrzygnąć go przed odpowiednimi instytucjami. Dodał, że dyrekcji SP ZOZ nic nie wiadomo na temat korzystania przez pracowników szpitala z Internetu w sprawach innych niż służbowe, ale zaznaczył, że w dzisiejszych czasach można do tego przecież wykorzystać urządzenia mobilne.
W niedzielę, 10 stycznia, pani doktor na swoim blogu zamieściła wpis: "Leżę... Padłam na twarz i leżę. Mam spazmy. Leżę... nie wiem, czy wstanę rano do pracy. (...)". Przez niemal całą noc "Hiacynty" pisały w sieci. Pan Łukasz sprawdził rano, czy pani doktor pracuje. Nie było jej w szpitalnej przychodni, choć - jak wynika z informacji na stronie szpitala - być powinna. Zdezorientowane pielęgniarki nie umiały wytłumaczyć, gdzie jest pani doktor i kiedy się pojawi.
Rodzice Lilki złożyli w kwietniu 2015 r. w sokołowskiej prokuraturze zawiadomienie o popełnieniu przez lekarkę przestępstwa uporczywego nękania (stalkingu) na ich szkodę. 28 maja 2015 r. prokurator odmówili wszczęcia postępowania. 21 stycznia sokołowski sąd rozpatrzył zażalenie rodziców, wysłuchał ich argumentów i nakazał prokuraturze ponownie zająć się sprawą. Ale w tajemniczych okolicznościach z dokumentów, które trafiły do sokołowskich śledczych, wyciekła do pani doktor informacja o załamaniu nerwowym mamy Lilki. Podzieliła się nią w Internecie, rodzice zażądali ustalenia, kto za ten wyciek odpowiada. Tu także prokuratura odmówiła wszczęcia dochodzenia, sąd także uwzględnił zażalenie rodziców.
Sprawą zniesławienia w Internecie rodziców Lilki zajmują się obecnie także śledczy z Siemianowic Śląskich.
Anioł śmierci nadaje
Tajemnicą poliszynela w Sokołowie Podlaskim jest, że pani doktor od kilku lat jest aktywną i ostrą komentatorką internetową, a godziny pracy nie są dla niej w tej twórczości specjalną przeszkodą. Lubi mocno przyłożyć słowem osobom, które z różnych powodów jej podpadły.
- Tak, nie współczuję rodzicom Lilki, bo na współczucie w mojej ocenie nie zasługują. Zwłaszcza po tym, co zrobili innym ludziom. Dziecku współczuję (niewinna ofiara) - napisała niedawno na swoim blogu. Wpis ten, podobnie jak wiele innych, szybko usunęła.
Interesująca jest również symbolika, jaką wykorzystuje lekarka. Często posługuje się ona pseudonimem "Azrael" i w jednym z internetowych portali tłumaczy znaczenie tego określenia: "Anioł śmierci, wybraniec Boga, sprawiedliwy i nieuchronny... jak sama śmierć". Na jej blogach znaleźć można symbol czarnego anioła oraz postać ze skrzydłami ścinającą kosą krzyż. Ale sama zainteresowana przekonuje, że nazwa "Azrael" ma związek z grą komputerową.
Przesłaliśmy pani doktor szereg pytań w tej sprawie. Odpisała jedynie: "Przejrzałam pytania i w tym zakresie mogę udzielić odpowiedzi tylko w prokuraturze jeśli zostanę tam zaproszona ;) Proszę pisać co się Pani podoba Pani Bożeno. Im więcej Pani napisze tym lepiej dla mnie". Dodała jednocześnie, że złożyła w prokuraturze doniesienie na pana Łukasza.
BOŻENA GONTARZ
autorka tekstu to według internetowych wpisów sokołowskiej lekarki z trzech ostatnich lat: debilka, pseudo-dziennikarz, pseudo-redaktor, pseudo-prawnik, baran, anonimowy pustak, niedouk, ograniczony umysłowo kretyn cierpiący na paranoję, prostak, cham bez szkoły, prymityw, ćwierćinteligent, mała wsza, gnida, tchórz, manipulant, dno i 10 metrów mułu, sprzedawca usług grafomańskich, osoba o niezdefiniowanej uczciwości, chyba szwankuje na zdrowiu, przestępca, skończony błazen cierpiący na kompleks wyższości i manię prześladowczą.
FOT. ARCHIWUM RODZICÓW/FACEBOOK
Cały tekst ukazał się w papierowym wydaniu Życia Siedleckiego z piątku, 19 lutego
renmia16:02, 30.03.2016
BOŻE LUDZIE BEZ sumień! LEKARKĘ POWINNO SIĘ UKARAĆ.a szpital odciąć się os tej sfrustrowanej pseudolekarki.!!!!
koles16:04, 30.03.2016
To ma być lekarka!.ludzie powinni jej rachunek wystawic.i naglasniac tę sprawę na miejscu.
badan16:06, 30.03.2016
lekarce trzeba się przyjrzeć ile szkód innym ludziom zrobiła! Zebrać podpisy na zażalenie
ilona16:09, 30.03.2016
Nie ma paragrafu na takich FRUSTRATÓW ! To jak rak.to jak u NIESIOŁOWSKIEGO!! te same objawy
Malgosia19:39, 01.04.2016
Ja mam niepełnosprawne dziecko które potrzebuję opieki,patrzy się na mnie tymi oczkami.kocham je bardzo mocno, wspolczuje rodzicom izycze wytrwałości bo ona jest potrzebną. A tej pani niby lekarce zycze żeby kiedyś doświadczyła tego na własnej skórze może taka tragedia dała by jej trochę pokory.
matka07:34, 05.04.2016
Ja też zostałam pokzywdzona przez lekarke sokołowskiego szpitala czy to jest lekarka nazwisko na P.
Poniformowana08:47, 07.04.2016
Tu się można dowiedzieć więcej, są i inicjały pani doktor.
http://zyciesokolowa.pl/o-sokolowskiej-lekarce-w-ogolnopolskich-mediach-video/
0 0
Nie, to nie ta litera z alfabetu.