– Nie bił mnie, ale zabijał każdego dnia – mówi pani Milena, która odważyła się mówić o przemocy psychicznej. I dodaje: – Teraz wciąż walczę, ale już o siebie.
Do „Życia Siedleckiego” zgłosiła się pani Milena (dane bohaterki zmienione) – mieszkanka naszego regionu, która zachęcona tekstami z naszych łamów postanowiła podzielić się własną historią. Chciała w ten sposób podziękować i jednocześnie pokazać, że przemoc nie zawsze zostawia siniaki. Czasem boli to, czego nikt nie widzi.– Nie bił mnie, ale zabijał każdego dnia. Słowem, spojrzeniem, milczeniem. To była przemoc psychiczna i materialna – mówi cicho, jakby każde wspomnienie ciągle jeszcze raniło. I zaczyna opowiadać.
Bez krzyków i siniaków
Po ślubie pani Milena nie poszła do pracy. Tak wspólnie ustalili z mężem – ona zajmie się domem i dziećmi, on będzie utrzymywał rodzinę. Miała troje dzieci, którym oddała całe życie. Jej dni wypełniały obowiązki: szkoła, sprzątanie, gotowanie, odrabianie lekcji, zakupy, rozpalanie w piecu. – Na początku było dobrze. Myślałam, że tak ma wyglądać rodzina, że tworzymy coś wspólnego – wspomina.
Z czasem jednak wszystko zaczęło się zmieniać. Mąż coraz częściej przyjeżdżał z pracy rozdrażniony, milczący. Obiad musiał być gotowy, stół nakryty, dzieci – najlepiej, gdyby ich nie było.
– Kiedy przyjeżdżał, w domu zapadała cisza. Każdy z nas wiedział, że trzeba siedzieć cicho, bo on zmęczony. Żadnych rozmów, żadnego śmiechu. Wystarczyło jedno jego spojrzenie, żebyśmy zamarli – opowiada kobieta. – Dopiero kiedy go nie było, w naszym domu wreszcie żyło się normalnie. Był śmiech, rozmowy, dzieci biegały po pokoju. To były nasze krótkie chwile oddechu.
Z czasem przestała być żoną, a stała się kimś, kto tylko „musi”. Musi gotować, sprzątać, milczeć. Musi być wdzięczna. – Zaczął mi wyliczać każdy grosz. Dawał mi 20, czasem 30 zł dziennie. To była moja „dniówka”. Miała wystarczyć na wszystko: jedzenie, środki czystości, czasem ubrania dla dzieci. Gdy mówiłam o wycieczce, odpowiadał, że wymyślam. 800+ wpływało na jego konto. Ja nie miałam nic, poza obowiązkami – wspomina.
Nie było krzyków. Nie było siniaków. Ale każdego dnia słowa wbijały się w duszę.
– Codziennie słyszałam, że jestem nikim. Że dzieci są nic niewarte. Że wszystko, co mamy, to tylko dzięki niemu. Patrzyłam w lustro i nie widziałam już kobiety. Widziałam kogoś złamanego, pustego.
Nie możecie tak żyć
Pierwsza zauważyła to znajoma. – Pytała, zapraszała na kawę. Ja nigdy nie mogłam. On kontrolował wszystko. A może… też się wstydziłam – przyznaje pani Milena. – Kiedyś zaczepiła mnie pod szkołą. Popatrzyła na mnie i powiedziała: „To nie jest normalne. Ty i dzieci nie możecie tak żyć”.
To zdanie stało się początkiem drogi. – Nic nie musiałam mówić, ona wszystko widziała. Poszłyśmy na spacer, choć to była raczej droga przez strach niż rozmowa. Wtedy pierwszy raz usłyszałam, że to, co dzieje się w moim domu, to przemoc. Że ja nie jestem winna.
Zebrała się na odwagę i zgłosiła do Gminnego Ośrodka Pomocy Społecznej. – Panie mnie wysłuchały, przyjechały. W domu czysto, dzieci zadbane. A on, jak zawsze, przy obcych był idealny. Uprzejmy, uśmiechnięty. Gdy wyszły, usłyszałam tylko śmiech: „Widzisz? Nawet urzędnicy wiedzą, że jesteś do niczego”.
Ktoś naprawdę mnie widzi
Po tej wizycie wszystko się posypało. – Myślałam, że to już koniec. Że może faktycznie jestem beznadziejna. Straciłam wiarę, że ktoś może mi pomóc. Patrzyłam na dzieci i miałam wrażenie, że zawiodłam wszystkich – mówi kobieta.
Ale los nie pozwolił jej na załamanie. Ta sama znajoma wróciła. Tym razem z kilkoma innymi kobietami. – Powiedziały, że tak nie może być – wspomina. – Zaczęły dzwonić, pytać, chodzić. A ja siedziałam w milczeniu, sparaliżowana. Nie wiedziałam, czego się boję bardziej: jego czy świata, który do tej pory nie chciał mnie widzieć.
Ich determinacja zdziałała więcej niż urzędowe procedury. Dzięki pomocy innej pracowniczki ośrodka pomocy, która woli pozostać anonimowa, pani Milena dowiedziała się, gdzie naprawdę może znaleźć wsparcie i schronienie.
W Siedlcach działa Miejski Ośrodek Pomocy Rodzinie przy ul. B. Prusa 16/18 (tel. 25 794 30 01 oraz całodobowy 605 031 412). To właśnie tam osoby doświadczające przemocy mogą uzyskać pomoc psychologiczną, prawną, materialną oraz tymczasowe schronienie. Działa również sieć punktów nieodpłatnej pomocy prawnej, w których można bezpłatnie porozmawiać z adwokatem lub radcą prawnym i dowiedzieć się, jak zabezpieczyć siebie i dzieci. Podobna pomoc działa w wielu powiatach i gminach.
To dzięki takim ludziom pani Milena po raz pierwszy od lat poczuła, że ktoś naprawdę ją widzi. – Jestem wdzięczna nie tylko znajomym, które mnie nie zostawiły, ale też urzędnikom. To dzięki nim znalazłam siłę, by zrobić ten krok – mówi. – Pamiętam, jak pani psycholog powiedziała: „Nie jesteś do niczego. Masz prawo być szczęśliwa”.
Wciąż walczę, ale już o siebie
Dziś pani Milena nie mieszka z mężem. Odeszła. Dzięki pomocy instytucji państwowych ma zapewnione mieszkanie tymczasowe, wsparcie prawnika i psychologa. Jej dzieci również są pod opieką specjalistów. – Nie jest łatwo. Nadal mam ciężkie momenty. Czasem to wszystko wraca jak film, którego nie da się zatrzymać. Wciąż toczę walkę: z nim, z przeszłością, ale i z samą sobą. Jednak teraz wiem, że spokój i cisza są warte więcej niż wszystko inne – mówi z łagodnym uśmiechem.
Nie udaje, że wszystko się ułożyło. – Wiem, że nie wynagrodzę dzieciom tego, co przeżyły. Ale razem nad tym pracujemy. Uczymy się od nowa żyć, ufać, rozmawiać. I wierzyć, że dom może być miejscem, w którym nie trzeba się bać – mówi.
Ma pracę, utrzymuje się sama. Każdy dzień jest dla niej małym zwycięstwem. – Wiem, że jeszcze długo będę się podnosić. Ale dziś już wiem, że dam radę. Bo ja żyję. Naprawdę żyję – mówi z pewnością, której kiedyś w niej nie było.
– Chcę powiedzieć kobietom, które milczą: nigdy się nie poddawajcie. Jeśli ktoś nie pomoże za pierwszym razem, szukajcie dalej. Bo ja też myślałam, że to koniec. A jednak dziś mogę powiedzieć: to dopiero początek – podsumowuje z przekonaniem.
„Życie” blisko życia
Ta opowieść pokazuje, że warto pisać o życiu. Nie dla statystyk, nie dla liczby kliknięć. Piszemy, by pomagać, by dawać nadzieję tym, którzy jeszcze się boją. Bo każda historia taka jak pani Mileny może uratować czyjś świat – czasem jednym zdaniem, jednym artykułem.
Nie wiemy, kto przeczyta ten tekst. Ale jeśli chociaż jedna osoba po nim odważy się poprosić o pomoc, jeśli ktoś spojrzy uważniej na sąsiadkę, koleżankę czy siostrę – to znaczy, że warto.
Bo najważniejsze, co możemy dziś zrobić, to zauważyć drugiego człowieka.
1 0
Czytałam ze łzami w oczach. Mój Boże mąż i ojciec zgotował to wszystko.
Dziękuję za to, że podzieliła się Pani swoją historią.
Dziękuję też Pani redaktor za napisanie artykułu. Nasze ludzkie problemy też są ważne. Ludzie słuchajmy i zauważajmy siebie nawzajem.