Jeszcze nie tak dawno trudno było tu znaleźć wolne miejsce do zaparkowania. Tłumy ludzi przewijały się między straganami, śmiech mieszał się z nawoływaniami, a dźwięk rozpinanych toreb i przymierzanych ubrań był jak codzienna muzyka miasta. Na bazarach w Siedlcach można było kupić wszystko – od rajstop i dresów po cebulę i szczypiorek. Można było też się zatrzymać, porozmawiać, posłuchać, po prostu – pobyć z ludźmi. Dziś? Puste alejki. Zamknięte boksy. W powietrzu tylko echo dawnych czasów. I kilku sprzedawców, którzy jeszcze trwają – z przyzwyczajenia, z potrzeby, z resztek nadziei.
Została garstka
„Kiedyś nie było gdzie wcisnąć nogi, dziś słychać własne kroki” – mówią ci, którzy zostali. Garstka ludzi, których życie zawodowe od zawsze było związane z handlem na świeżym powietrzu. Wstawali wcześnie, targali towar, rozstawiali stoisko, walczyli z pogodą i zmęczeniem. Dla wielu z nich to nie była tylko praca – to był rytuał, wspólnota, sposób na życie.
„Ledwo na placowe się uzbiera, a i tak trzeba zapłacić. Codziennie. Bez wyjątku” – opowiadają. Dziś coraz częściej kończą dzień bez ani jednej sprzedaży. Młodzi wolą zakupy w sieci – szybciej, wygodniej. Starsi mają coraz mniej siły, by chodzić po bazarze. A ci, co jeszcze próbują, słyszą: „Za drogo”. „W internecie taniej”. „Po co mam tu przychodzić, skoro mogę mieć z dostawą do domu?”.
Ale sprzedawcy nie tracą twarzy. Mówią z dumą: „To nie jest chińszczyzna z masówki. To dobry gatunkowo towar. Może po prostu ludzie nie chcą już kupować w takich warunkach”. I patrzą w pustą alejkę, jakby próbowali z niej wydobyć odpowiedź.
Tutaj żyło się razem
Bazary w Siedlcach to nie tylko miejsce handlu – to przestrzeń, w której przez lata splatały się historie tysięcy ludzi. Handlowali tu nie tylko Polacy. W latach dziewięćdziesiątych i dwutysięcznych bazary ściągały też naszych wschodnich sąsiadów. Ukraińcy, Białorusini czy Litwini przywozili swoje towary, przywozili też swoją kulturę, język i serdeczność. Było głośno, kolorowo, różnorodnie. I było wspólnotowo.
Najfajniejsze było targowanie. Słynne: „To za dwie weźmiesz trzy!”, „Za stówkę i dokładam skarpetki!”. Była w tym jakaś gra, coś radosnego. Nie chodziło tylko o złotówki – chodziło o kontakt. O chwilę śmiechu, spojrzenie, gest. Dziś tej gry już nie ma. Tylko cena i kod do paczkomatu.
Tożsamość złożona z codzienności
Ci, którzy jeszcze trwają, mówią jasno: „To nie tylko sprzedaż. My tu jesteśmy, bo to nasze miejsce w świecie. To część naszej tożsamości. Nasza przynależność do ludzi, do miasta, do codzienności”. Bo jak nagle po kilkudziesięciu latach przestać być częścią społecznego krajobrazu? Jak zniknąć, gdy przez pół życia znało się stałych klientów, widziało, jak dorastają ich dzieci, wnuki?
Dla wielu to nie jest biznes, który się opłaca. To już tylko obecność. Cicha, uparta obecność, której nikt już nie zauważa.
Umieranie w ciszy
Te bazary nie upadły z dnia na dzień. Umierają powoli, cicho, tak jak odchodzą dawne tradycje. Bez protestów, bez zamieszania. Z dnia na dzień kolejni sprzedawcy rezygnują. Zamykają stoiska, wynoszą resztki towaru, gaszą światło.
Zostaje tylko echo – rozmów, śmiechu, targowania, gwaru. Zostaje kilka pustych stolików i historie, których nikt już nie opowie.
Może warto zdążyć
Może jeszcze nie wszystko stracone. Może można znaleźć dla bazarów nowe funkcje, przywrócić im sens. Ale nawet jeśli nie – może po prostu warto tam jeszcze raz pójść. Kupić skarpetki. Porozmawiać. Posłuchać. Spojrzeć tym ludziom w oczy.
Bo kiedy znikną ostatnie stragany, zniknie coś znacznie cenniejszego niż tylko miejsce sprzedaży. Zniknie kawałek wspólnej historii. A tej już nie da się zamówić przez internet.
Masz dla nas temat? Napisz: [email protected] albo zadzwoń: 795-541-360, 795-541-361 i 502-284-911.
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz